Translate


Witam serdecznie wszystkich miłośników żeglarstwa, oraz pasjonatów jachtów żaglowych.
Jeśli już tu trafiliście to prawdopodobnie macie podobne zainteresowania do moich, czyli żeglowanie, a jak żeglowanie to i wszystko co z tym związane.
Ale jeśli jesteś tu przypadkiem i czytasz to nadal , to może też Ci się spodoba :)

13 sierpnia 2008

Cykl - Miejsca gdzie warto popłynąć - Kanary 2008

W odpowiedzi na moją propozycję zamieszczenia na tej stronie, opisów z ciekawych wypraw żeglarskich - cykl "Miejsc gdzie warto popłynąć" , zgłosiła się Agnieszka, i nadesłała relację z rejsu po Kanarach .

Dzień 1


Wyprawa na Wyspy Kanaryjskie chodziła mi po głowie od jakiegoś czasu – no i udało się w kwietniu tego roku. Rejs miał się rozpocząć 8.04 o 17.00 – więc postanowiliśmy przylecieć dzień wcześniej i pozwiedzać Santa Cruz de Tenerife naczytawszy się uprzednio w przewodnikach co zobaczyć warto. Lot z Madrytu niestety opóźnił się ze względu na złe warunki pogodowe, więc w hotelu byliśmy ok. północy 07.04 ale oczywiście ruszyliśmy jeszcze dzielnie w miasto na piwko.
Rano – pierwsze zaskoczenie godz. 7.00 – a tu jeszcze półmrok. Godzinę później, po dużej kawie, ruszyliśmy zwiedzać. Co warto zobaczyć ? – Plaza Espania (centralny punkt miasta), targ, Calle Castillo (główną ulicę handlową) Iglesia de Nuestra Senora de la Concepcion – najstarszy kościół miasta. W jednej z licznych restauracji zjedliśmy obiad, oczywiście będąc tutaj nie można sobie odmówić świeżych ryb i owoców morza więc skusiliśmy się na ośmiornice i tuńczyka – palce lizać.

Po całym dniu zwiedzania pojechaliśmy autobusem na południowy kraniec wyspy do mariny San Miguel gdzie czekał na nas jacht ze skiperem i jeszcze jeden załogant. Mieliśmy więc Bavarię 44 i 4 osoby na pokładzie. Szybko zapoznaliśmy się z jachtem, zrobiliśmy małe zakupy i wyruszyliśmy w drogę. Plan mieliśmy taki, aby popłynąć w stronę Gran Canarii opłynąć ją od strony południowej i dalej wzdłuż wschodniego wybrzeża dotrzeć do Las Palmas (ok. 90 Mm). Ze względu na braki kadrowe ustaliliśmy wachty 2 osobowe, 6- cio godzinne. Kierunek wiatru nam sprzyjał, siła też ( tak naprawdę, między wyspami stan morza utrzymuje się stale między 6 a 8 B, więc warunki do żeglowania są naprawdę dobre) i tak rozpoczęliśmy pierwsze nocne pływanie. Spodziewałam się, że temperatura będzie dużo niższa, ale było ciepło, wystarczyło mieć na sobie bieliznę termiczną i sztormiak i już można było podziwiać rozgwieżdżone niebo.


Dzień 2

Drugiego dnia ok. 14.00 dotarliśmy do Las Palmas de Gran Canaria i od razu dowiedzieliśmy się czym jest sjesta. Po 20 godzinach żeglowania o niczym innym nie marzyliśmy jak tylko o tym żeby wziąć ciepły prysznic i zmyć z siebie wszechobecną sól. Bosman przywitał nas uśmiechem, poprosił, żebyśmy się zacumowali obok biura, po czym oświadczył, że jest 14.00 i zaczęła się sjesta, biuro będzie znowu czynne o 16.00 i wtedy nam wskaże miejsce przy pirsie, przyjmie opłatę i da kluczyki do łazienek. Najgorsze było to że odwrócił się na pięcie i gdzie poszedł?? – do biura które skrzętnie zamknął od środka i zaczął konsumować kanapki. Panowie mieli szczęście - łazienka męska była otwarta – ja czekałam do 16.00 L.

O godzinie 16.00 bosman otworzył drzwi i grzecznie przyjął mnie z dokumentami jachtu. Pokazał nam też dobrą miejscową knajpkę w głębi miasta – mapkę z narysowanym dojściem zachowam na następny raz – warto. Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się że kelnerka ani nikt z obsługi nie rozumie angielskiego i nie potrafi nam wytłumaczyć co to jest „ryba dnia” na którą wszyscy mieliśmy ochotę. Jurek więc niewiele myśląc poszedł do kuchni, zaglądnął kucharzowi w gary i wrócił oświadczając że co prawda nie wie co to za ryba, ale wygląda smakowicie.

Umyci, najedzeni poprawiwszy sobie humory kilkoma kufelkami piwa poszliśmy na jacht spać.

Dzień 3

Rano – zaskoczenie – jacht i pomost są o jakieś 1,5 m wyżej w stosunku do brzegu. Zupełnie zapomniałam, że to wody pływowe. Ciekawe jak to wygląda na wodzie gdzie skok pływu ma kilka metrów??

Tego dnia postanowiliśmy trochę się poopalać, więc poszliśmy na plażę, zeszliśmy po schodach i oczywiście ściągnęliśmy buty przed wejściem na piasek. Po kilku krokach zrozumieliśmy swój błąd – czarny piasek straszliwie się nagrzewa od słońca, a o godzinie 11.00 było już blisko 30*C. Założyliśmy znowu buty, poszliśmy na brzeg oceanu, rozłożyliśmy ręczniczki i trochę się poopalaliśmy , ale nie za długo bo było gorąco nie do wytrzymania. Adrian oczywiście wszedł do wody się wykąpać, ja zostałam na brzegu - przecież tam mogą być rekiny !!

Znudziło nam się plażowanie, więc zrobiliśmy głosowanie i postanowiliśmy płynąć dalej - tym razem naszym celem było Santa Cruz de Tenerife. Nauczeni doświadczeniem dnia poprzedniego, wiedzieliśmy, że opuścić marinę musimy przed 14.00 bo inaczej utkniemy tu jeszcze na dwie kolejne godziny, wiec się sprężaliśmy. Przez kilka godzin mieliśmy przepiękny widok na linie brzegową Gran Canarii a potem już tylko ocean. Stan morza utrzymywał się w granicach 6-7 więc pozostało tylko nabrać wysokości i liczyć się z kolejnym nocnym pływaniem.


Dzień 4

Do Santa Cruz dotarliśmy ok. 5.00 rano, na pomoście czekał już bosman, który pokazał nam gdzie się zatrzymać i dał nam kluczyk do łazienki. O godz.8.00 poszłam do otwartego już biura załatwić formalności i mocno się zdziwiłam bo, musiałam napisać cała listę załogi łącznie z adresami domowymi i telefonami. Dobrze że było nas 4 osoby. Do tego musiałam pani nieomal przepisać dokumenty rejestracyjne jachtu na ich formularze, łącznie z adresem i telefonem do właściciela i biura. Oczywiście za chwilę pani zrobiła ksero wszystkich dokumentów, ale już się nie zastanawiałam nad sensem tego wszystkiego – bo dzisiejszy dzień miała być dniem lenistwa. Ja z Adrianem postanowiliśmy pojechać oglądnąć Loro Parque.

Wsiedliśmy do autobusu (są tu tylko jedne państwowe linie autobusowe, a kupując bilet na kilka przejazdów można sporo zaoszczędzić, najlepiej zapytać o taki bilet w informacji) i pojechaliśmy do Puerto de la Cruz. Tutaj idąc chodnikiem wzdłuż wybrzeża mieliśmy okazję podziwiać czarne plaże przy domach wczasowych w całej okazałości.

Wejście do Loro Parque prowadzi przez tajską wioskę. Ponoć budynki zostały skonstruowane w Tajlandii , przeniesione w elementach na Teneryfę i ponownie zmontowane przez tajskich rzemieślników. Na pewno warto zobaczyć akwarium z rekinami w którym idzie się szklanym tunelem a rekiny pływają dookoła - brrr.
Warto zobaczyć ogród z orchideami i oczywiście pokazy orek (siadanie w pierwszych rzędach na pewno skończy się opryskaniem wodą ) , delfinów, fok i papug. Naprawdę mieliśmy co robić przez cały dzień i nawet kilka razy słyszeliśmy polski język.


Dzień 5

O godzinie 8.00 rano wypłynęliśmy dalej, tym razem chcieliśmy zobaczyć jak wygląda turystyczna część wyspy Teneryfa wybraliśmy więc za cel port Los Cristianos. Słońce jak zwykle mocno grzało, wiatr był pomyślny – czekał nas cały dzień żeglowania. Z tym słońcem na Wyspach Kanaryjskich, niestety jest tak, że kiedy się zejdzie na ląd jest gorąco 28 – 30 stopni, ale na wodzie gdzie cały czas wieje nie czuć tego, jest nawet zimno, więc dobry sztormiak jest bardzo przydatny.

Południowa część Teneryfy to jeden wielki plac budowy i hotel na hotelu, co zresztą widać na zdjęciach. Niezapomniany widok to ocean i jego kolor - w życiu nie widziałam tak głębokiego błękitu. Może zdjęcia nie oddają tego w pełni, ale to tylko argument żeby się tam jeszcze raz wybrać. Dzień upłynął nam cudownie, większość czasu płynęliśmy baksztagiem, potem półwiatrem i podziwialiśmy widoki. Kolejny dzień liczyliśmy, że może gdzieś zobaczymy delfiny, ale niestety nie udało się.

Gdy dopłynęliśmy wieczorem do Los Cristianos, przywitał nas gwar nadmorskiego kurortu, ruszyliśmy na podbój restauracji od których się roi wzdłuż całego wybrzeża, spotkaliśmy nawet Elvisa odjeżdżającego po koncercie, na szczęście w następnej restauracji grał kolejny Elvis i mieliśmy okazje zjeść kolacje przy dźwiękach nieśmiertelnych przebojów.


Dzień 6

Z samego rana ruszyliśmy w kierunku kolejnej wyspy – Gomery, naszym celem było San Sebastian. Tym razem po raz pierwszy wiatr nam nie dopisał, wcale go nie było, cala drogę pokonaliśmy na silniku. Ale było coś co nam wynagrodziło tą niewygodę – najpierw zobaczyliśmy jakieś dziwne uprawy na oceanie, nie wiemy dokładnie co to było, ale możliwe że poprzedniego dnia jedliśmy to na kolację – a potem nareszcie pokazały się delfiny. Nie zdążyliśmy zrobić za dużo zdjęć, bo oczywiście w pierwszej chwili kiedy podpłynęły blisko do jachtu, każdy stał z otwartą buzią i się gapił, dopiero kiedy zaczęły odpływać pomyśleliśmy o aparacie.

Kiedy zbliżyliśmy się do wyspy uderzyły nas przepiękne kolory skał, od czerni, poprzez odcienie brązu do czerwieni. Zaraz po zacumowaniu i zrobieniu klaru na jachcie ruszyliśmy oglądnąć to wszystko z bliska. San Sebastian jest też nazywane miastem balkonów i rzeczywiście nie ma tam prawie budynku, który nie miałby większego lub mniejszego balkonu. Oczywiście nie omieszkaliśmy wejść do miejscowej restauracji na świeżą rybę i ustaliliśmy, że dnia następnego rano wynajmiemy samochód i ruszymy na zwiedzanie wyspy. Ceny w wypożyczalniach nie są wygórowane i jest to bardzo wygodny sposób zwiedzania parku. Park Narodowy Garajonar warto zobaczyć – tak mógł wyglądać las śródziemnomorski przed nastaniem epoki lodowcowej.


Dzień 7

Ten dzień miał nam minąć szybko na zwiedzeniu parku i odprowadzeniu jachtu do portu z którego ruszaliśmy.

Zapakowaliśmy się wszyscy do białego Seata i ruszyliśmy na podbój wyspy. Park robi ogromne wrażenie, szczególnie ciągle przepływające mgły i ogromna ilość roślin w barwach soczystej zieleni. Niesamowite wrażenie robią zwisające z gałęzi bladozielone mchy tworzące długie brody.

Z twardym postanowieniem, że trzeba tu kiedyś wrócić i poświęcić cały dzień na przejście wyspy odcumowaliśmy jacht i ruszyliśmy w drogę powrotną na Teneryfę. Tym razem dla odmiany Neptun chyba postanowił wynagrodzić nam wczorajszy brak wiatru i potraktował nas 9*B. Widok oceanu był niesamowity, ogromne fale, mgła zwiewana ze szczytów fal, fale przelewające się momentami przez pokład. Zdjęć nie robiliśmy, bo każdy miał co robić na pokładzie. Grota zrzuciliśmy jak tylko wiatr zaczął się wzmagać, i płynęliśmy na samej gieni. Prędkość jachtu jaką wtedy zanotowaliśmy to 15w. Po przeszło 3 godzinach wiatr zelżał i mogliśmy wypić ciepłą herbatę, sprawdzić czy nie powstały żadne szkody na pokładzie i z ciężkimi sercami płynąć dalej. W końcu jutro rano rozjeżdżaliśmy się do domów.


Wiem jedno – zostały mi 3 wyspy do oglądnięcia więc na pewno kiedyś tutaj wrócę, tym razem na 2 tygodnie !

Brak komentarzy: